Jakim milenialsem byłby Jezus? Jak ten radykalny głosiciel idei miłości i tolerancji żyłby – oraz jak zginąłby – w czasie Netflixa i Instagrama; kredytów na mieszkanie i etatów w korpo; ludobójstwa Ujgurów i bombardowań w Strefie Gazy; fake newsów i deepfake’ów; fałszywych internetowych uzdrowicieli i mafijnych praktyk w strukturach kościelnych? Jak reagowałby na całe zło dzisiejszego świata i gdzie widziałby tlące się jeszcze iskierki dobra? Kim byłby Jezus Anno Domini 2024?
Pytanie o to, jak kluczowa postać jednej z najważniejszych religii monoteistycznych odnalazłaby się we współczesnym świecie, jest bardzo ciekawe, kuszące i poniekąd zawarte w samej treści Jesus Christ Superstar. Wszak w finale musicalu Andrew Lloyda Webbera duch Judasza pyta umęczonego Chrystusa, dlaczego wybrał na swoje przyjście takie a nie inne czasy oraz miejsce; dlaczego nie zjawił się w dobie mass mediów. Wydaje się, że ten metakomentarz Judasza w piosence Superstar wpływa na interpretację dzieła Webbera mocniej niż jego rockowa warstwa muzyczna. Tak bezkompromisowe wyjęcie postaci Jezusa z jej historycznego kontekstu wręcz zmusza do postawienia pytania o to, jak potoczyłyby się losy Chrystusa w innej epoce, w innym miejscu.
Tą linią interpretacyjną podążał dotąd niejeden reżyser pracujący nad adaptacją sceniczną albo filmową Jesus Christ Superstar, czyniąc z Jezusa hipisa albo ubranego na sportowo chłopaka z gitarą. Trudność polega na tym, że partytura Andrew Lloyda Webbera z librettem Tima Rice’a jest dziełem skończonym, zamkniętym; czas i miejsce akcji są sprecyzowane i podane w tekstach piosenek. Zamiana – na przykład – rzymskiego cesarza na szefa NATO byłaby niemożliwa ze względu na ograniczenia licencyjne. Dlatego musicalowy Jezus pozostaje – bo musi pozostać – cieślą z Galilei, a ewentualne nawiązania do współczesności mogą się pojawiać wyłącznie na płaszczyźnie wizualnej: w scenografii, kostiumach, charakteryzacji.
Norman Jewison, reżyser słynnej ekranizacji Jesusa… z 1973 roku, rozwiązał ten problem za pomocą zabiegu teatru w teatrze: grupa hipisów przyjeżdża autobusem na izraelską pustynię, przywozi ze sobą rekwizyty i kostiumy, po czym odgrywa sama przed sobą musicalowe widowisko pasyjne. Współczesne elementy garderoby mieszają się ze stylizowanymi na historyczne kostiumami, a obecność takich rekwizytów jak XX-wieczna broń palna nie dziwi, bo już od uwertury jasne jest, iż rzecz dzieje się w czasach dzieci kwiatów.
Umieszczenie akcji Jesusa… we współczesnym anturażu bez wykorzystania efektu teatru w teatrze jest już bardziej ryzykowne. Obserwujemy to w najnowszej inscenizacji Tomasza Mana w Operze Lubelskiej. Jezusa poznajemy jako gościa w bluzie i trampkach, który dopiero z czasem przeistacza się w duchowego guru w białej sukmanie. W Świątyni jerozolimskiej sprzedaje się T-shirty. Piłat urzęduje w gabinecie z biurkiem, lampką elektryczną i telewizorami do podglądania obrazów z ulicznego monitoringu. A jednak z powodu ograniczeń licencyjnych nie da się nagiąć fabuły tak, by Jezusa skazano na krzesło elektryczne albo rozstrzelanie. Musi przejść biczowanie i ukrzyżowanie. Powstaje wrażenie niespójności, które można oczywiście uznać za pożądane – za metaforę pozostawioną widzowi do analizy. Czy jednak owa metafora nie rezonowałaby mocniej, gdyby wprowadzić ją dopiero w finale? W inscenizacji Tomasza Mana ukrzyżowaniu towarzyszy oko kamery, gapie nagrywają egzekucję smartfonami, a rosnącą liczbę lajków obserwujemy na wielkim ekranie ledowym w głębi sceny. Czy ten jeden znak nie byłby wystarczająco mocny sam w sobie – niepoprzedzony wizerunkiem Jezusa w trampkach oraz Marii Magdaleny w miniówie?
Dążenie do wprowadzenia aktualnego kontekstu za pomocą prostych komunikatów wizualnych może też pociągać za sobą niepożądane skróty myślowe. Skoro Jezus chodzi w bluzie z kapturem, to w jaki strój ubrać jerozolimskich kapłanów? Może w stylizację ubioru współczesnego religijnego Żyda? Brzmi to całkiem logicznie, ale jeśli Jezus nosi się jak świecki Polak, a Kajfasz jak chasyd – to stąd już tylko krok do powielenia stereotypowego zarzutu, że Żydzi zabili „naszego” (tu: wyglądającego jak my) Pana Jezusa.
***
Pytanie o to, jak przemawiać do współczesnego odbiorcy, wykorzystując dawne legendy i opowieści, jest zapewne pytaniem tak starym jak sama sztuka opowiadania. Noblista literacki Isaac Bashevis Singer udziela na nie intrygującej odpowiedzi:
W rzeczywistości nie ma literatury bez korzeni. Nie można napisać dobrej powieści po prostu o anonimowym człowieku. Każdy człowiek ma swój rzeczywisty i duchowy adres […]. Pisarze tak bardzo chcą być „światowi” – tak bardzo chcą wyprodukować towar, który by wszystkich zadowolił – że nie przemawiają do nikogo1.
Według Singera wyznacznikiem dobrej opowieści jest umocowanie jej w określonym miejscu i czasie, w określonej rzeczywistości – nawet jeśli jest to świat magiczny, bajkowy albo odległy, dawny, nieznany odbiorcy bezpośrednio. Tym, co przyciąga odbiorcę, jest zdaniem Singera koloryt lokalny, czyli subiektywna prawda i konkret. Swoją argumentację pisarz ilustruje przykładem historii biblijnych; Biblia ukazuje losy ludzi sprzed wieluset lat, a jednak, pomimo upływu czasu, przemawia do kolejnych pokoleń.
Czy idąc tym tropem, Jesus Christ Superstar jako sztukę fabularnie osadzoną w minionej epoce, należałoby wystawiać z odrzuceniem wszystkiego, co nowożytne, aby nie zacierać kolorytu lokalnego znanego z Ewangelii? Oczywiście, że nie. Współistnienie perspektywy dawnej i najnowszej było od początku wpisane w libretto Jesusa… Warto natomiast zachować czujność wobec ograniczeń narzuconych przez tekst – zwłaszcza że próba odpowiedzi na pytanie, jakim milenialsem byłby Jezus z Nazaretu, wcale nie musi obejmować kwestii obuwia.
1 kwietnia 2024
- Isaac Bashevis Singer, Czy dzieci są najlepszymi krytykami literackimi?, przeł. Andrzej Polkowski, w: tegoż, Opowiadania dla dzieci, Poznań 2005, s. 245. ↩︎
Premiera Jesus Christ Superstar w Operze Lubelskiej (23 marca 2024) została objęta patronatem medialnym musical.pl.